Sezon na pielęgnację trwa cały rok. Od czasu do czasu próbuję czegoś nowego. Jedne rzeczy mi się sprawdzają, inne niekoniecznie.
Maseczki jako obowiązkowy punkt dbania o urodę są znane i stosowane od bardzo dawna. Wiele osób gdy myśli o tej kategorii kosmetyków ma obraz kobiety leżącej z ręcznikiem na głowie, w szlafroku i z jakąś dziwną mazią na twarzy (reklamy rozpowszechniły też plasterki ogórka na oczach). Poniekąd słusznie, gdyż ta forma odżywiania cery jest chyba najpowszechniejsza. Mamy też maski peel - of, glinki - pełną gamę konsystencji.
Wszystkie mają wspólną cechę - trzeba je zmywać lub inaczej po nich posprzątać.
Już jakiś czas temu na rynku kosmetycznym pojawiły się maski w płachtach. Kupiłam jedną na próbę i bardzo mi się spodobała forma. Przykładam do twarzy, czekam ile trzeba i wyrzucam. I chyba to spodobało mi się w nich najbardziej - łatwość użytkowania. W zasadzie jest to ich największa zaleta. Drugą jest niewielki rozmiar torebeczek - zabierzemy je w każdą podróż. O skuteczności nie mówię, bo to zależy od konkretnego produktu.
Niestety - jak wszystko - maski te mają też wspólne wady. Pierwszą z nich jest cena. Na tle innych form wypadają po prostu drogo. Przeciętna cena jednej sztuki waha się od 10 do 15 zł, a to bardzo dużo, gdyż za te pieniądze możemy mieć tubkę produktu, którego użyjemy kilkanaście razy.
Drugim minusem jest fakt, że z płachtą raczej trzeba leżeć. A przynajmniej nie ruszać się zbyt aktywnie, gdyż ryzykujemy po prostu odklejenie się maski. Z zastygająca konsystencją można pozwolić sobie na więcej swobody.
Mówiąc krótko - drogo, ale wygodnie. Decyzja należy do każdego z nas.