NIUQI Maseczki w płachcie - krótka recenzja.

 Wiecie, że kocham maseczki w płachcie.

Więc kiedy zobaczyłam w Biedronce maseczki NIUQI postanowiłam je wypróbować. Zwłaszcza, że cena zachęcała do zakupu. Zatem kupiłam wszystkie cztery, użyłam i za chwilę dowiecie się, co o nich myślę.


Dostępne są cztery rodzaje maseczek - oczyszczająca, nawilżająca, regenerująca oraz kojąca. Myślę, że fajnym pomysłem było przypisanie zwierzątek do rodzajów maski. I tak sowa reprezentuje regenerację, lama - ukojenie, owca - nawilżenie a lisek ma być oczyszczający. Nie trzeba się wczytywać tylko szybko można wziąć właściwy kosmetyk. Zwłaszcza, że zarówno grafika jak i napisy na opakowaniach są bardzo wyraźne i czytelne.

Same maski są zadrukowane wizerunkiem zwierzątka z opakowania. Mają standardową wielkość, a płynu w saszetce jest całkiem sporo. Aplikacja trwa standardowy kwadrans.

Zatem nabyłam wszystkie cztery rodzaje i użyłam. I nie czułam nic. Ani nawilżenia, ani ukojenia. Po wszystkich natomiast została lepka warstwa, która w dodatku nie chciała się wchłonąć. Całkiem fajnie przyklejał się do niej podkład, ale był to jedyny realny skutek zastosowania każdej z tych masek. Gorzej, że dopóki nie zmyłam tej warstwy z twarzy to ona się cały czas lepiła. Krótko mówiąc - nie polecam i sama na pewno nie kupię. Szkoda, bo tanie i łatwo dostępne, ale jak dla mnie to jest to totalny bubel.

Zrobiłam to!

Tak, nagrałam i zmontowałam pierwszy nieco poważniejszy film na YouTube.

Dotąd umieszczałam tam tylko Behemota pijącego wodę z kranu lub obgryzającego kwiatki na balkonie. Teraz natomiast postanowiłam nagrać otwarcie dwóch paczek z kosmetykami. Jednej z GlamShopu, a drugiej z Eveline. Nie było łatwo.

GlamShop tradycyjnie już zamówiłam Paczką w Ruchu i odebrałam w kiosku na Dworcu Głownym. Eveline dostarczono mi do najbliższego paczkomatu. Obydwie paczki przyszły tego samego dnia, więc mogłam je odebrać za jednym zamachem. 

Z odbierania postanowiłam zrobić mini vlog. Wiadomo - w kiosku nie kręciłam, ale po drodze z niego już tak. Przy paczkomacie była kolejka, więc zrobiłam króciutkie ujęcie samego wyjmowania kartonika z kasety. Ciekawe co sobie pomyśleli ludzie czekający za mną. Może że robię zdjęcie na dowód, że odebrałam? Albo o której? Nieważne - nie moja sprawa.

Pogoda była piękna, więc chciałam zrobić też kilka ujęć w marszu. Szczególnie, że jedno z podwórek między blokami jest pięknie zarośnięte drzewami, które właśnie zaczęły się przebarwiać. Kilka kroków w bok i dwie minuty na kręcenie. A przynajmniej tek mi się wydawało.

Okazuje się, że kręcenie w marszu jest strasznie skomplikowane. Nie wiem, czy bardziej profesjonalni youtuberzy/vlogerzy mają drony lub bardziej specjalistyczny sprzęt, ale mnie obraz koszmarnie wręcz podskakiwał z każdym krokiem. Gdyby nie to, pewnie zrobiłabym więcej ujęć, bo miasto wyglądało niemal filmowo.

Przy samym otwieraniu paczki wykorzystałam statyw. Tu jedynym kłopotem było takie ustawienie się, by z niczym nie wyjść z kadru. Nawet się udało, choć prezentacja lakierów wyszła smętnie. To, że aparat może nie chcieć się wyostrzać na błyszczących opakowaniach miałam wliczone "w koszty".

Czy sam fakt kręcenia znacząco wydłużył czas odbierania i otwierania zakupów? Niespecjalnie. Wszystko miałam zaplanowane, po drodze zatrzymałam się może na dwie minuty. Ustawienie statywu i kadru zajęło mi też nie więcej jak dziesięć minut. Wszystko kręciłam oczywiście moim niezawodnym smartfonem CAT S60. Bez żadnych dodatkowych lamp, w świetle dziennym.

Owszem, gdybym nie kręciła filmiku to pewnie nieco krócej wyciągałabym wszystko z pudełek. I nie oglądała tak starannie każdej sztuki tylko po prostu wrzuciła do kuferka. Ale biorąc pod uwagę czas trwania filmu to niewiele można tu było zyskać

Po sfilmowaniu nadszedł czas na obróbkę. Korzystam z darmowej wersji aplikacji YouCut na telefonie i wszystko w niej robiłam. Napisy, muzyka, intro. Nie liczyłam dokładnie ile czasu zajęło mi zmontowanie całości, ale myślę, że około pół godziny. W sumie posklejanie gotowych kawałków filmów trwa krótko, dłużej zajęło mi dorobienie napisów i dodanie muzyki.

Sam film kompilował się ponad dwadzieścia minut i zajmuje 787,5MB, czyli nieco ponad 100MB na minutę. Sporo. Dodawał się na YouTube pół godziny.

Czy podobało mi się kręcenie tego typu filmów? Myślę, że tak i być może jeszcze zechcę coś takiego zrobić w przyszłości. Być może uda mi się wtedy wyeliminować kilka błędów. Sama obróbka jest pracochłonna i z pewnością muszę się jeszcze sporo nauczyć.  Jak ktoś jest zainteresowany tym, co kupiłam to zapraszam do obejrzenia filmu. Można go znaleźć tutaj.

Problem palet.

Najczęściej kupujemy cienie w paletach. 

Bo tak wygodniej i taniej. Dostajemy od razu mniej lub bardziej przemyślany komplet kolorów potrzebny do wykonania założonego przez twórców makijażu. Poza tym mamy jedno pudełko do otwierania i ewentualnego noszenia z sobą. Nie wspominając nawet o tym, że w palecie cena za jeden gram kosmetyku wychodzi dużo lub tylko nieco niżej od kolorów kupowanych osobno. W zasadzie sporo firm obecne nie sprzedaje kolorów pojedynczo, ale pakuje je w zgrabne czwórki, piątki czy bardziej rozbudowane zestawy. Mało tego. To, co dostajemy w paletach najczęściej jest niedostępne pojedynczo i vice versa.

Po co o tym piszę? Bo w istniejącej sytuacji, prędzej czy później, wciąż nieuchronnie, pojawia się to:

W którymś cieniu dotykamy dna. Lub innym produkcie z kompletu. Oczywiście, potem następują kolejne denka, w końcu ten pierwszy kolor definitywnie się zużywa i tak oto lądujemy z połowicznie wykorzystaną paletką. Pięćdziesiątą w naszej szufladzie. Niektóre cienie ledwie muśnięte pędzlem, a dwa lub trzy w postaci niemal wylizanych wyprasek.

Najczęściej wtedy kupujemy coś nowego, znów kilka cieni, a za kwartał sytuacja się powtórzy. Potrafi doprowadzić do szału. Nie mówiąc już o tym, że nie wyrzucimy dobrych, niezużytych cieni. Na pewno je kiedyś wykorzystamy. Tylko... musimy otworzyć nieużywaną paletę, a tego nie robimy. Bo mamy nową.

U mnie tez tak było. Mnóstwo dwójek, czwórek oraz innych mniejszych i większych pudełeczek, w których co najmniej jedna wypraska była wyczyszczona praktycznie do zera, coś pokazywało dno, a niektóre cienie były niemal bez śladu pędzla. A wszystko z nieprzezroczystymi wieczkami, więc za każdym razem trzeba było otwierać trzy lub cztery w poszukiwaniu wybranych kolorów. Szału szło dostać. Ze dwa lata temu ostro się zeźliłam, powyjmowałam wszystkie prasowane produkty z opakowań i wsadziłam wypraski do posiadanej palety magnetycznej. Przy okazji wyszło, że na gwałt potrzebuję matowego beżu, więc nabyłam takowy w Inglocie. Numer 355. Jeszcze nie dotknął dna, ale mocno się zbliża.

Plan był taki, że odtąd będę kupowała pojedyncze cienie i trzymała wszystko razem. Założenie niegłupie. Pozwala na bieżąco widzieć, czego brakuje, co się kończy, a co mam. Poza tym jedna paleta ze wszystkim na raz jest całkiem wygodna. Otwieram i mam dostęp do wszystkiego. W teorii wygląda to idealnie.

Tylko, że olbrzymia paleta jest wygodna w domu. Gorzej jak musimy ją zabrać z sobą. Wtedy cieszymy się z małych lekkich opakowań zawierających gotowe zestawy. Hop do kosmetyczki i można jechać w drogę.
 
Zatem co zrobić w sytuacji jak na zdjęciu? Po prostu - kupić dodatkowo pojedyncze cienie w kolorach, które się najbardziej zużywają, włożyć do dużej palety magnetycznej i w domu korzystać właśnie z nich. Jest mnóstwo firm produkujących cienie bardzo dobrej jakości i sprzedających je pojedynczo. Można wręcz dobrać odcień jeden do jednego jeśli bardzo nam zależy. W ten sposób sama paleta starczy nam na dłużej. I nie generuje tyle śmieci. Bo czym innym jest dziesięć opakowań na na wpół zużytych kosmetyków jak nie górą odpadków?

Decydujemy się więc na zakup palety magnetycznej i zrobienie porządku w cieniach, różach i pozostałych produktach. Po czym stajemy przed dylematem - jaki rozmiar wybrać? 
 
Metody wyboru są dwie.
Pierwsza - finansowa. Kupujemy to, na co nas aktualnie stać. I tyle.
Druga - dostosowana do potrzeb. Wymaga nieco więcej czasu i myślenia. Należy mniej więcej określić jak dużo miejsca zajmą nam wypraski, które zamierzamy włożyć do naszej palety. Warto jest też sprawdzić czy nie trzeba będzie dokupić jakichś kolorów i odpowiednio założyć miejsce. Potem poszukać wśród dostępnych na rynku tej, która najlepiej spełnia nasze potrzeby i nabyć.
Oczywiście jeśli kogoś stać finansowo i przestrzenie to można kupić największą dostępną i już. Można też spróbować zrobić samemu, ale to już większa zabawa wymagająca sporo zachodu.

Czy posiadanie palety magnetycznej uchroni nas przed sytuacjami jak na zdjęciu? Wiadomo, że nie. Ale z pewnością długofalowo spowoduje pewną oszczędność miejsca, czasu i pieniędzy. Oraz zapobiegnie frustracji. To ostatnie najważniejsze.

Przyszła jesień.

 I to chyba tak definitywnie. 

Z jednej strony żal mi lata, ciepła i wyjazdów na działkę, ale z drugiej jak patrzę na dom... No właśnie - przez ciągłe spędzanie każdej możliwej chwili poza nim zaniedbałam sporo rzeczy. Pomijam stos ubrań do naprawy i materiałów do uszycia. Zwłaszcza, że mama znów podrzuciła mi dwie pary spodni do skrócenia. Ale pora chyba wziąć się pomału za generalne porządki w różnych częściach domu. Na razie wysprzątałam szafki w kuchni. To znaczy połowę. Druga połowa czeka na lepsze czasy, bo najbliższe trzy soboty znów będą zajęte. Dobrze, że to można robić pojedynczo.

Gorzej z szafą. Tam strach się bać pomyśleć. I o ile majtki, skarpetki czy koszulki da się zrobić "po sztuce" to już resztę będę musiała na raz. Nie uśmiecha mi się to. Zwłaszcza, że nie chodzi o zwykłe wyjęcie rzeczy z szafy i powieszenie ich na powrót we właściwej kolejności. Zamierzam zastanowić się nad każdą sztuką odzieży, przymierzyć i części się pozbyć. Przynajmniej tych, które trafiły do prania zamiast do kosza. Najchętniej niczego bym nie wyrzucała, ale szafa nie jest z gumy a ubrania zwyczajnie się zużywają. Ku mojemu wielkiemu niezadowoleniu. Należę do tych osób, które jak raz coś kupią to chciałyby mieć na wieczność.

Planuję też zrobienie porządku w materiałach. Wprawdzie niby wszystko leży ładnie na regale w stosach i pudełkach, ale nie ma tym żadnego układu. Po prostu powkładałam wszystko tak żeby się zmieściło i nie leżało w wielkim kłębie. Tkaniny są z dzianinami, cienkie z grubym - ogólny misz - masz. Wypadałoby to wreszcie posegregować. Ale to też robota na cały dzień. Odkładam ją już chyba z rok zawsze mówiąc sobie, że najpierw "wyczyszczę" kolejkę rzeczy do naprawy. Nie ma to jak dobra wymówka. Na stos do zrobienia zawsze coś wpada. Często kilka rzeczy na raz. Ale kiedyś się wezmę...

Ulubieńcy września 2020

 Pod koniec zeszłego tygodnia wyłączyli nam lato, a dziś zaczyna się październik. I wreszcie mogę umieścić ulubieńców, Czyli trzy kosmetyki, z którymi nie mogłam się rozstać w minionym miesiącu. I które kupię ponownie.

Zacznę od pielęgnacji. Jeszcze w sierpniu zobaczyłam w Rossmannie na promocji serum z serii Botanic Spa Rituals od Bielendy. Kupiłam, bo cena była naprawdę atrakcyjna. Poza tym lubię tę serię.



I tym razem Serum Regenerujące Kurkuma + Chia mnie nie zawiodło. 15ml przezroczystego, niemal bezwonnego płynu o konsystencji nieco gęstszej niż woda wchłaniało się szybko dając uczucie przyjemnego nawilżenia bez efektu tłustej skóry. Mam też wrażenie, że nieco spłyciło moją dość głęboką lwią zmarszczkę, a to już coś jak na miesiąc kuracji. Wydaje mi się, że w serii widziałam też krem do twarzy, ale jeszcze go nie próbowałam. Być może się skuszę przy następnych zakupach.

Drugim w kolejności nakładania produktem tego zestawu jest Konturownia od GlamShopu.


Jej recenzję można znaleźć tutaj. Generalnie mogę napisać, że mimo posiadania innych produktów do konturowania w minionym miesiącu w zasadzie sięgałam tylko po nią a to jak najbardziej pozwala mi na umieszczenie jej w tym zestawieniu.

Ulubieńców kończy najmniejszy i najpóźniej nabyty przeze mnie kosmetyk. Matowa zastygająca pomadka w płynie z serii Power Stay od Avon trafiła do mnie pod koniec sierpnia i od razu skradła moje serce. 


Jest spełnieniem wszystkich moich wymagań odnośnie takiego produktu. Jest trwała, odporna na jedzenie, nie kruszy się, nie odbija i nie zjada. Nie wysusza też ust, ale to może być moja niewrażliwość na tego typu zjawisko. Zmywać ją trzeba płynem dwufazowym. Ogólnie - szminka marzenie. Najlepszym dowodem mojego uwielbienia jest fakt, że ostatnio kupiłam drugi kolor, a planuję jeszcze następne bo przebiła jakością pomadki z HEAN i Golden Rose.

Trzy produkty opisane. Wszystkie godne polecenia. Niedrogie i bardzo wysokiej jakości. Naprawdę warto się skusić.

Metoda małych kroków

 Nowy rok - nowa ja. Ile z nas składa sobie te obietnicę wraz z pierwszym stycznia? A potem okazuje się, że realizacja napotyka nieprzewidzi...