Porada #7

Nigdy nie używaj nowego produktu do pielęgnacji czy makijażu pierwszy raz z okazji ważnego wyjścia. Nawet najbardziej polecana rzecz może się z jakiegoś powodu nie sprawdzić. Lepiej wypróbuj kosmetyk w domu trzymając go na twarzy przez oczekiwaną ilość godzin i sprawdź rezultaty.

Poprzednie porady:
1, 2, 3, 4, 5, 6.

Kredka do brwi od Pierre Rene - recenzja.

Połowa miesiąca już jutro, a na blogu nie ma jeszcze recenzji kosmetyku. Straszne. Zatem już umieszczam.

Na początku lutego poszłam do drogerii z zamiarem kupienia pomady do brwi, najlepiej z Wibo. Zamiast do Rossmanna, w którym była straszna kolejka weszłam jednak do sklepu po przeciwnej stronie ulicy. Też dużej, dobrze zaopatrzonej drogerii "Lila i Róż". A tam wpadła mi w oko szafa Pierre Rene. Ostatni raz produktów tej firmy używałam jeszcze w szkole, kiedy kupowałam je w małych kioskach za kieszonkowe, więc praktycznie zapomniałam o istnieniu marki. Jednak jakiś czas temu kilka znanych youtuberek polecało ich kosmetyki, więc stwierdziłam, że dam producentowi szansę. I tak zamiast pomady kupiłam kredkę Brow Liner.


Kredka ma formę tradycyjną, do temperowania. Osobiście preferuję ten typ, gdyż można ją w razie potrzeby zaostrzyć jak ołówek i narysować bardzo precyzyjne kreski. Drewienko jest pokryte czarnym lakierem o satynowym wykończeniu. Wszystkie napisy są białe.
Na obydwu końcach znajdują się czarne plastikowe zatyczki. Jedna z nich chroni kosmetyk, a druga solidną spiralkę, którą można zdjąć nadmiar produktu czy przeczesać brwi. Szczególnie w przypadku wyjazdu nie trzeba zabierać dodatkowego narzędzia, co zawsze jest plusem.

Sam kosmetyk jest zupełnie niewoskowy. Dla jednych jest to wadą, dla mnie osobiście nie. Rozprowadza się łatwo, ładnie daje się budować, choć trzeba się przyłożyć żeby zrobić sobie nim krzywdę. W moim wypadku oznacza to, że mogę szybko się pomalować i nie wyjdą mi brwi Breżniewa. Generalnie kredka jest dosyć twarda, ale to raczej powoduje że się nie rozmazuje niż to, że jest nieprzyjemna w aplikacji. Jest trwała, utrzymuje się cały dzień, aczkolwiek nie ma problemu z jej zmywaniem.
Osobiście kupiłam ją w kolorze brunette, który da się doprowadzić do czarnego, ale raczej tworzy bardziej antracytowy efekt. Widziałam też w sklepie wersję dla blondynek, więc jest możliwość wyboru.
Kredka jest ważna 18 miesięcy od otwarcia i kosztowała 15,99 za 1,19g. Czy to drogo, czy tanio - pozostawiam każdemu do indywidualnej oceny.

Podsumowując - kosmetyk naprawdę wysokiej jakości. Całkowicie spełnia moje oczekiwania. Wielki plus za spiralkę. Ogólnie - polecam i prawdopodobnie trafi do ulubieńców.


Spódnica - dobry wybór na (prawie) każdą okazję.

Jak rozejrzymy się po ulicy, sklepie czy miejscu pracy, to zauważymy, że 95% kobiet będzie ubranych w spodnie lub (o zgrozo!) legginsy. Niezależnie od pory roku. Mało która przedstawicielka płci pięknej będzie ubrana w spódnicę lub sukienkę. Zupełnie niesłusznie.

Moim skromnym zdaniem ubieramy się nie tylko dla ochrony przed zimnem, ale również by ukryć niedostatki, a wyeksponować zalety naszej figury. Przynajmniej taka idea przysługiwała kobietom przez wieki - dawniejsze suknie naprawdę tuszowały wszystko, tworząc sylwetki zgodne z panującym ideałem. Oczywiście - jestem pewna, że wtedy też nie brakowało wariatek gotowych poświęcić zdrowie i życie dla wyglądu, jednak większość kobiet zachowywała pewien umiar (inaczej ludzkość po prostu by nie przetrwała) i dawała radę wpisać się w obowiązujący kanon.

Co się zmieniło w mentalności przez ostatnie pół wieku? Nie wiem. Ale skutki są widoczne. I raczej nie wyglądają za ciekawie. *W tym miejscu rozwścieczone feministki usiłują rzucić się na mnie z pazurami i zębami, ale gorset skutecznie chroni co bardziej wrażliwe narządy, więc pozostaje im dławienie się szpilkami i zatrucie makijażem. A także duszenie się pończochą ze szwem.*

Legginsy odsłaniają wszystkie wady ciała od pasa w dół. Spodnie większość. Natomiast dobrze dobrana spódnica działa cuda. Ukrywa brzydkie kolana z pamiątką po katastrofie na rowerze w wieku pięciu lat. Zamaskuje obwisłe czy zbyt płaskie pośladki. Te za okrągłe w sumie też. Krzywe nogi? - nie w tym stroju! Stanowczo zbyt duża objętość ud? - niczego nie widać! I tak dalej, przykłady można mnożyć.
Ponadto ubranie się w sukienkę lub spódnicę wymusza ładniejszą postawę - zazwyczaj siadamy bardziej wyprostowane, z odpowiednio ułożonymi kolanami i wciągniętym brzuchem. Taka sylwetka optycznie traci 2kg (Yes! Yes! Yes!), my wydajemy się bardziej kompetentne i pewne swojej wiedzy. A to w kontakcie z innymi sprawa niezastąpiona. Nie mówiąc o podziękowaniach od kręgosłupa za utrzymywanie prawidłowej postawy. O bardziej kobiecym wyglądzie nie zamierzam nawet bardziej się wypowiadać - sprawa jest oczywista. Mężczyźni widzą i potrafią docenić.

Na temat prawidłowego dobierania fasonu i długości można napisać cały elaborat - zaplanowałam jeszcze co najmniej jeden wpis zajmujący się już tylko tym tematem. Teraz jednak chciałabym choć trochę uzasadnić tezę postawioną w tytule. Wielu kobietom wydaje się, że jest wprost odwrotnie - spódnica ma bardzo ścisłe przeznaczenie i wyraz. Osobiście uważam, że jest inaczej.
Nie mówię tu o kilometrach elegancko udrapowanej tafty, czy kolorowej tubce, która jest szersza niż dłuższa - one mają akurat bardzo ścisłe zastosowania i nie sposób ich zmienić. Ale pośród całej gamy wzorów, kolorów i długości znajdziemy też takie, które można zestawić na kilka sposobów. I to są najcenniejsze sztuki naszej garderoby.
Bardzo często znajdujemy się w sytuacji, że nie mamy pojęcia jak należy się ubrać w sensie poziomu "oficjalności". Nie chcemy wypaść ani zbyt sportowo, ani za sztywno. W takim momencie warto założyć spódnicę, która dobrze wygląda zarówno z elegancką bluzką i żakietem, jak i w mniej oficjalnym zestawieniu. Wybrać na przykład gładką, przylegającą bluzkę z dzianiny, średnio eleganckie buty i apaszkę lub dyskretny zestaw biżuterii. A żakiecik trzymać w ręku. I jest - jak będzie oficjalnie, wkładamy marynareczkę, jak nie, to zawsze można dyskretnie zdjąć naszyjnik.
Odwrotny pomysł - sztruksowa czy dzianinowa spódnica i elegantsza bluzka oraz ładne pantofle dadzą ten sam efekt nieodstawania w żadną stronę. A o to nam przecież chodzi. Takich zestawów każda z nas jest w stanie stworzyć po kilka.
Zatem: nie wiesz jak się ubrać? - załóż spódnicę.
Poza tym w spódnicy zawsze wygląda się o klasę lepiej niż w spodniach. Nawet bardzo sportowe zestawienie sztruksowego ołówka i t - shirtu wypada minimalnie korzystniej niż ta sama koszulka i spodnie. Nie wiem dlaczego, ale tak po prostu jest. A lepszy wygląd sprawia, że inni traktują nas lepiej.

Wiele kobiet podniesie tu argument wygody. Nie zgadzam się z nim. Spróbujcie na miesiąc wyeliminować spodnie z waszych strojów i zobaczcie jaki będzie efekt. Nagle może się okazać jak bardzo te wszystkie szwy między nogami drażnią i przeszkadzają. Brr... Osobiście mam tylko cztery pary spodni - narciarskie, krótkie sportowe spodenki na narty, jedne dresy do jakichś cięższych robót i jedne letnie ogrodniczki jak jadę na działkę. I jakoś żyję.

Kolejną kwestią jest wizyta w sklepie.
Im więcej ma się nadmiarowych kilogramów i im bardziej wyokrąglone pośladki i biodra tym trudniejszy staje się dobór spodni, które nie podkreślą wad figury. I do tego niech maja właściwą długość (damskie spodnie przewężają się w kolanie, więc zbyt długa nogawka to kiepski pomysł), szerokość nogawek, materiał, kolor i mieszczą się w założonym zakresie cenowym. Milion ciuchów do przymierzenia a już przy dziesiątym, w którym wyglądamy nienajlepiej odechciewa nam się żyć. Nogi zaczynają wchodzić do mózgu, łzy bezsilnej wściekłości pojawiają się w oczach i powoli przestajemy widzieć sens poszukiwań. Potem w końcu udaje się coś wygrzebać, co jakoś nadaje się do noszenia, płacimy za to więcej niż zakładałyśmy, a za trzy miesiące procedura się powtarza. Bo właśnie wydarły nam się dziury na wewnętrznych stronach ud, a ostatnio znalezionego modelu, który pasował już nie produkują. Koszmar.

A spódnica pasuje. Wybieramy rozmiar i jeśli udało się trafić, to przeważnie wygląda ok. Jak nie - zmieniamy model i zazwyczaj za trzecim podejściem udaje się trafić na coś super. Zwłaszcza, że ołówkowa spódnica do kolan jest w zasadzie uniwersalnym wyborem, w którym mało która kobieta źle wygląda. Coś w kształcie trapezu też raczej jest ok. I często udaje się trafić na rzeczy w naprawdę dobrych cenach. Szybko, łatwo i przyjemnie.
Oczywiście - będą modele i długości, po założeniu których  zdziwimy się, że lustro w przymierzalni nie pękło. W końcu nie wszystko jest dla wszystkich. Ale na takie kwiatki trafimy raczej rzadko, zwłaszcza jeśli z grubsza wiemy czego szukać. Poza tym długość nie jest aż takim problemem jak fason - zbyt długą spódnicę skracamy często bez szkody dla ogólnego wyglądu modelu (uwaga: zasada ta NIE DZIAŁA w drugą stronę, bezboleśnie wydłużyć się nie da!!!). Zatem "walka o ideał" będzie raczej lżejsza niż w przypadku spodni.

Jasne - są sytuacje, że spodnie będą jedynym wyjściem. Sama pracowałam kiedyś na stanowisku, gdzie przepisy BHP nakazywały ich noszenie. Natomiast w momentach, w których mamy wybór polecam przerzucenie się na bardziej kobiecy wygląd. Będzie to z korzyścią dla wszystkich.

Porada #6

Jeżeli ubranie nie leży na Ciebie idealnie, z dwojga złego lepiej kupić za długie lub za szerokie niż za wąskie czy za krótkie. Skrócenie i zwężenie odzieży jest zawsze łatwiejsze niż wydłużenie lub poszerzenie. Poza tym, nie czarujmy się - nie schudniesz. :-)

Poprzednie porady:
1, 2, 3, 4, 5.

Ulubieńcy kosmetyczni - luty 2018

Luty minął nie wiadomo kiedy. Dwa miesiące roku za nami. A jeszcze niedawno było lato i upał...
Skoro dziś pierwszy dzień marca, pora na ulubieńców poprzedniego miesiąca.
Zgodnie z założeniami serii wybrałam trzy kosmetyki, których używałam najchętniej w ciągu minionych czterech tygodni. Dwa z nich mam od dawna, jeden pojawił się u mnie dopiero w styczniu i od razu podbił moje serce.

Zacznę może od produktu, który jest w mojej kolekcji najdłużej, a jednocześnie był najtańszy z trzech. Jest nim baza pod cienie z serii mark z Avonu.
Używam jej od jesieni ubiegłego roku i jestem naprawdę zadowolona. Ma przyjemną konsystencję, gęstą i kremową, ładnie rozprowadza się na powiekach. Cienie kleją się jak złoto, niezależnie od marki. A potem trzymają się dopóki ich nie zmyję. Rekordem było 16 godzin, gdzie bez bazy już po 2- 3 godzinach mogę malować oczy od nowa.
Kolejną zaletą jest kolor, który powinien pasować wszystkim. Neutralny beż ładnie wyrównuje koloryt powieki dając delikatne krycie.
Za 5 gram kosmetyku zapłaciłam około 13 złotych, ale cena waha się w zależności od promocji w poszczególnych katalogach. Warto więc czasem poczekać. Za takie pieniądze nie będę się nawet czepiała słoiczka, choć mogłaby być tubka.

Skoro zdecydowałam się na kolejność chronologiczną, to pora na kredkę z Sephora Collection. Najdroższa rzecz w dzisiejszym zestawieniu - kosztowała 29 złotych - jest ze mną od listopada. I zostanie raczej długo o ile nie zdarzy się jakaś katastrofa.
Jest to tradycyjna kredka do temperowania w kolorze cielistym. Używam jej do rozjaśniania dolnej linii wodnej, choć kolor ma taki, że mogłabym też rozjaśniać nią miejsce pod łukiem brwiowym lub użyć punktowo jako korektora. Przynajmniej zimą. Latem, gdy się trochę opalę może okazać się za jasna.

Choć nie jest to najtańszy tego typu produkt, to mogę go zdecydowanie polecić ze względu na konsystencję i krycie. Kredka nie jest z twarda ani zbyt żelowa. Do linii wodnej jest w sam raz - dobrze się rozprowadza, ale nie maże. Można nią stworzyć zwartą kreskę już za jednym pociągnięciem.
Być może 29 złotych za beżową kredkę to dużo, ale biorąc pod uwagę ilość i jakość - warto było wydać te pieniądze.

Trzeci z opisywanych dziś kosmetyków to produkt w zasadzie kultowy. Puder bananowy z Wibo. Polecany, opisywany i zachwalany jak Internet długi i szeroki.
Polowałam na niego dość długo, ale nie chciałam kupować bez obejrzenia. I w końcu w styczniu trafiłam na niego w Rossmannie. Był, pomacałam, spodobał mi się i trafił do koszyka. A teraz w zasadzie co rano ląduje pod oczami. Odkąd go kupiłam nie używam niczego innego do utrwalania korektora.
Jest lekki, drobno zmielony i ładnie rozświetla skórę, ale bez mocnego blasku. W zasadzie nie daje koloru (w przeciwieństwie do droższych i lepiej znanych odpowiedników), choć na opakowaniu napisane jest "półtransparentny". Tylko nie wiem, gdzie to pół się schowało, bo ja go osobiście nie widzę.
Puder ładnie się utrzymuje, nie zbiera się w załamaniach skóry i nie ciastkuje. Pachnie słodkimi bananami, ale tak delikatnie. I co najważniejsze - nie zawiera krzemionki, więc nadaje się pod oczy przy robieniu zdjęć!
Za 16 złotych - nie mam zastrzeżeń.

Lista skończona, za miesiąc następna. Jeśli chcecie poznać ulubieńców stycznia, zapraszam tutaj. A w komentarzach wypisujcie wasze ulubione kosmetyki - hitami warto się dzielić.

Metoda małych kroków

 Nowy rok - nowa ja. Ile z nas składa sobie te obietnicę wraz z pierwszym stycznia? A potem okazuje się, że realizacja napotyka nieprzewidzi...