Szycie woreczka na prezent

"Coraz bliżej Święta, coraz bliżej Święta..."

Czy Wy też macie wrażenie, że z roku na rok świąteczne szaleństwo w sklepach zaczyna się coraz szybciej? W niektórych miejscach znicze mieszają się z mikołajami. Brrr...

I nie zrozumcie mnie źle, ja doskonale wiem, że wszystko produkuje się i sprzedaje (a także kupuje) przed czasem. Są też tacy, którzy pod koniec listopada mają spakowane wszystkie prezenty gwiazdkowe. Są tez tacy, którzy dopiero sobie o tym przypominają w Wigilię...

Dobra, przejdźmy do tematu tego posta.
Od kilku lat pakuję swoje prezenty gwiazdkowe w samodzielnie uszyte bawełniane woreczki. Być może dlatego, że serdecznie nie cierpię gotowych torebek prezentowych, a pakowanie w papier nigdy specjalnie mi nie wychodziło. Stąd pomysł na tę formę.

Zaczynam od kupienia bawełny pościelowej w w świąteczny wzór. Zawsze kupuje nieco więcej, bo nie zawsze wiem ile będzie mi potrzeba.

Gdy mam już prezent przystępuje do przymiarki. Robię to "organoleptycznie".
Po prostu układam materiał na rzeczy i sprawdzam gdzie zaczyna dotykać do stołu. W tym miejscu zaczynam wycinać - tak najlepiej określić rzeczywisty wymiar naszego woreczka. Trzeba dodać tylko trochę na górze żeby zrobić zawinięcie i żeby dał się związać (jeśli nasz podarunek jest bardzo szeroki, to nawet sporo).

Jeśli wzór na materiale jest wielokierunkowy to wycinam jeden pasek podwójnej długości i nie robię szwa na dnie. W tym roku jednak zdobyłam tkaninę z jednokierunkowym nadrukiem, co paradoksalnie pozwala oszczędniej kroić.

Generalnie lepiej jest żeby nasz woreczek był zbyt duży niż za mały. Dlatego w fazie krojenia nie należy oszczędzać. Teraz składamy materiał lewą stroną do środka i szyjemy możliwie blisko brzegu.
Zaczynamy od góry przyszłego opakowania. Gdy dojedziemy do rogu podnosimy stopkę maszyny (igła wbita w materiał) i obracamy.
Na tym etapie możemy wyrównać ewentualne krzywe brzegi - po prostu szyjemy nieco dalej od krawędzi. Na drugim rogu powtarzamy czynność. Gdy dojedziemy do końca obcinamy zapas szwu możliwie blisko i wywracamy woreczek na lewą stronę.Po czym szyjemy troszkę dalej od brzegu żeby zapas, który chowamy do środka nigdzie nam nie wyszedł.
Użycie szwów francuskich to nie tylko zabieg estetyczny. Czasami dajemy coś cięższego i w ten sposób zyskujemy pewność, że nasz prezent nie wypadnie dołem.
Teraz zostało tylko podwinąć górę. 
Ja od razu podwijam podwójnie i szyję możliwie blisko dolnej krawędzi zawinięcia. Możliwa jest też kolejność taka, że najpierw podwijamy górę, a potem szyjemy woreczek, ale wtedy zawinięcie jest bardziej zaprasowane i mam wrażenie, że gorzej się układa. Ale to kwestia gustu.

Teraz tylko pozostaje nam włożenie prezentu, przyczepienie karteczki i zawiązanie worka. I gotowe!


Nienawidzę prasować!

Myślę, że każdy z nas ma jakąś czynność życiową, której serdecznie nie cierpi i robi wszystko żeby jej uniknąć. W moim przypadku jest to prasowanie. Jak nie muszę - nie prasuję. Ubrania wieszam po praniu tak, żeby nie trzeba było już potem bawić się żelazkiem. Pewnie nie jestem jedyna. Człowiek w końcu ma to do siebie, że unika robienia rzeczy, których nie lubi.

Dobra, wyżaliłam się, koniec. Nie lubię i już. Trzeba żyć dalej.
I tak rozmawiałyśmy kiedyś z koleżanką o naszej niechęci (ona też nie lubi) i doszłyśmy do wniosku, że obydwie mamy po prostu złe warunki w domu do prasowania. U mnie jest to problem z deską, a konkretnie jej wydobyciem z miejsca przechowywania. Jako, że nie jest to najbardziej dekoracyjny element wyposażenia mojego domu, trzymam go w kącie między ścianą a szafą w sypialni razem z suszarką do prania. I zdecydowanie niewygodnie mi się cokolwiek stamtąd wyciąga. Poza tym jest to wielkie i ciężkie żelastwo, które muszę przenieść do drugiego pokoju, jako że mieszkam w standardowym polskim bloku z lat sześćdziesiątych, a nie w pałacu o stu komnatach (tam byłby osobny pokój do prasowania i osoba zapewne też).
Na razie nic z tym nie zrobię, choć może po przeróbce pracowni coś się uda. W końcu prasowanie jest niezbędnym elementem szycia. Zresztą oryginalnie zakładałam, że tam będzie stała deska i żelazko.

I jak ostatnio znowu musiałam coś na szybko przeprasować doszłam do kolejnego wniosku. Skoro nie lubię czegoś robić, bo mam do tego złe warunki to może trzeba je zmienić? Coś poprzestawiać? Przecież dotyczy to nie tylko prasowania i nie tylko mnie. Całe rzesze ludzi męczą się przede wszystkim psychicznie zmuszając się do robinia czegoś, czego nie lubią. A nie lubią, bo maja złe warunki pracy, nieergonomiczne stawisko lub jakieś inne źródło dyskomfortu. Może warto jest zadać sobie pytanie: "dlaczego nie lubię tego robić?" i jakoś temu zaradzić? Przecież czasem zwykłe przestawienie czegoś może sprawić, że nielubiana czynność stanie się bardziej znośna. Życie i tak już jest dostatecznie trudne...

Miejsce na pasje.

Każdy z nas ma jakieś zainteresowania.
Niektórzy umieją uczynić z nich sposób na życie, ale dla znakomitej większości z nas stanowią one odskocznię od rzeczywistości. Tylko, że urządzając nasze życie i dom zapominamy o stworzeniu miejsca na hobby. Nie stawiamy regału na klasery ze znaczkami, zamiast koła garncarskiego jest telewizor, a zamiast mini warsztatu stoi sofa. Mówimy sobie, że dzieci i porządek są ważniejsze. Poza tym nie ma czasu bo praca, rodzina, obowiązki.
A potem się dziwimy, że jesteśmy sfrustrowani i niezadowoleni z życia.

Zdaję sobie sprawę z faktu, iż większość z nas nie mieszka w pałacach o tysiącach pokoi ale w małych mieszkaniach, które musi dzielić z innymi osobami. Doskonale rozumiem też, że większość kreatywnych hobby generuje zwyczajny bałagan. Ponadto wymaga materiałów, które trzeba gdzieś trzymać, czasami w odpowiednich warunkach. O dzieciach, kotach i psach nie wspominam...

Zatem jak stworzyć sobie miejsce do realizacji naszych zainteresowań w rzeczywistości mieszkania lub małego domku?
Sporo zależy od tego, czym chcemy się zajmować. Czasami wystarczy powiesić półkę lub wygospodarować szufladę, często jednak trzeba nieco więcej zachodu. Zawsze muszą być spełnione warunki, które wymieniam i opisuję poniżej.
 
Przede wszystkim miejsce musi być dostosowane do naszych potrzeb. Zadbajmy o właściwe oświetlenie i odpowiednią przestrzeń do zajmowania się naszym hobby. Jeśli używamy niebezpiecznych narzędzi lub chemikaliów pamiętajmy o zapewnieniu bezpieczeństwa sobie i najbliższym (dzieci i zwierzęta).
 
Z poprzedniego punktu jasno wynika konieczność bezpiecznego przechowywania materiałów i narzędzi. Jak kot dorwie się do kłębka wełny to jeszcze pół biedy, ale wszelkie chemikalia i niebezpieczne przedmioty powinny być zawsze odpowiednio schowane i zabezpieczone. Poza tym wyobraźmy sobie, że ktoś nas odwiedził i w ramach pomocy przeciął plastikowe opakowanie nożyczkami krawieckimi za 100 złotych bo leżały pod ręką...

Z drugiej strony materiały i miejsce pracy muszą być łatwo dostępne. Nie może być tak, że dla godziny zabawy musimy najpierw przez pół dnia się męczyć z noszeniem rzeczy z piwnicy lub strychu. Bo zwyczajnie nie będzie nam się chciało. Nie mówiąc o sprzątaniu. Pasja to jest coś, co ma być formą relaksu. Co nie niweluje punktu o bezpieczeństwie.

To wszystko prowadzi do jeszcze jednego ważnego warunku. O ile nie mówimy o czytaniu książek, to miejsce przeznaczone na nasze zainteresowania powinno być stałe. Jeśli wyznaczymy konkretne miejsce na "pracownię" to wcześniejsze punkty zrealizują się dużo łatwiej. 
 
Oczywiście łatwiej powiedzieć niż zrobić. Nauczono nas, że zainteresowania to mogą mieć dzieci, miejsce majsterkowania i napraw jest piwnicy lub garażu, a maszynę do szycia trzyma się w walizce na strychu. Zatem stworzenie miejsca do realizacji naszego hobby może na początku wymagać negocjacji z rodziną i przestawienia swojego sposobu myślenia.
Trzeba też liczyć się z faktem, że skoro jedna strona tworzy sobie kącik na rozrywkę, to drugiej też się taki należy. Nie warto też robić wszystkiego od razu definitywnie. Może okazać się, że to, co na papierze dobrze wygląda jest mało ergonomiczne w praktyce i po czasie pewne rzeczy zostaną przestawione lub przebudowane. Czasem kilkukrotnie. Tak jest i już.
Nie wspomnę nawet o tym, co powie bliższa dalsza rodzina na fakt, że oto z ładnego pokoju robimy warsztat. Teksty w stylu "a po co ci to?" albo "zwariowaliście", czy "tak ładnie było" są niemal pewne. Jak zobaczą, że nie skutkuje, to przestaną.

Pamiętajmy. To jest nasze życie, a życie bez pasji jest niewiele warte.

Ulubieńcy września 2019.

Wrzesień dobiegł końca, studenci wrócili z wakacji, a mnie udało się zebrać trzy hity minionego lata. Są to produkty, które sprawdziły się doskonale podczas ekstremalnych letnich miesięcy, ale które też z pewnością pozostaną ze mną na inne pory roku.
Dwa z nich należą do sfery pielęgnacji, trzeci  - makijażu. Wszystkie są raczej niedrogie, aczkolwiek z dostępnością może być różnie.

Jako pierwszy chciałabym wymienić krem nawilżający matujący 25+ od Ziaji.
Jest to lekka, nawilżająco - matująca formuła na dzień przeznaczona do cery tłustej. Jego recenzję umieściłam w poprzednim wpisie, który możecie znaleźć tutaj. Generalnie rzecz naprawdę godna polecenia również dla osób z cerą mieszaną - te mniej tłuste partie twarzy nie zostaną dodatkowo przesuszone. 
Drobnym minusem kosmetyku może być fakt, że widziałam go tylko w sklepie firmowym Ziaji.

Kontynuując sferę pielęgnacji przejdźmy teraz do drugiego ulubieńca. Jest to produkt, którego zużywam już kolejne opakowanie i pewnie kupię następne.
Rozświetlające masło do ciała Carribean Escape z serii planet spa od Avonu podbiło moje serce od pierwszego użycia. Podobno zawiera kruszone perły i algi morskie. Możliwe. Na pewno po zastosowaniu na skórze pozostają widoczne drobinki, ale trzeba się mocno przyjrzeć żeby je zauważyć, więc efekt jest subtelny. Sam produkt ma konsystencję dosyć mocno zwartą - ślady po nabieraniu go z pudełka się nie rozpływają po czasie - wymaga zatem solidniejszego wpracowania w skórę. Jeśli nie przesadzimy z ilością to łatwo się wchłania i zostawia piękny zapach, który jest jednak dość dyskretny i z pewnością nie będzie brzydko konkurował z żadnymi perfumami. Nie zostawia tłustego filmu, choć przez chwilę może być wyczuwalny na skórze - formulacja jest gęsta i mocno nawilżająca. Cena i dostępność - jak to w Avonie - zależy od katalogu, więc warto poczekać na promocję.

Trzecim ulubieńcem jest produkt, który dostaniemy w każdym Rossmannie i pewnie nie tylko. Hialuronowa mgiełka wykańczająca makijaż z pudrem roślinnym z serii MAKE - UP ACADEMIE od Bielendy to doskonały wybór gdy chcemy zapomnieć o poprawianiu twarzy przez kilka godzin.

Na zdjęciu tego nie widać, ale kosmetyk ma postać wody i osadzonego na dnie pudru. Nie jest to typowa dwufazowa formuła, ale tak się zachowuje. Doskonale matowi twarz i przedłuża trwałość makijażu. Sprawdziła się nawet podczas największych upałów. 
Samo opakowanie ma bardzo dobry atomizer - kropelki wychodzą z niego drobniutkie, więc nie trzeba się martwić że coś nam się zciastkuje w trakcie aplikacji. Scala i porządnie utrwala makijaż zostawiając matowe wykończenie. Zatem warto później dołożyć troszkę rozświetlacza na wierzch, bo mgiełka może go nieco przygasić. Stosowałam też bez makijażu. Da się, matowi cerę ale wtedy zostawia na początku uczucie ściągnięcia. Zatem definitywnie dla posiadaczek skóry tłustej.
Cena regularna w Rossmannie to 12,99 za 75ml. Na promocji pewnie można kupić jeszcze taniej.

Podsumowując - trzech zwycięzców letniego sezonu zostało wyłonionych. A jacy byli Wasi ulubieńcy? Zapraszam do komentowania.

Ziaja krem nawilżający matujący 25+ - recenzja.

Marzeniem każdej posiadaczki cery tłustej jest krem na dzień, który matowi cerę, zmniejsza wydzielanie sebum, a jednocześnie nawilża i odżywia skórę. Kosmetyk, który jakiś czas temu kupiłam i codzienne stosuję wydaje się być spełnieniem tych marzeń.

Krem nawilżający matujący 25+ od Ziaji przeznaczony jest do cery tłustej oraz mieszanej. Ma zapewniać efekt matowej cery oraz zmniejszać widoczność porów i zaskórników. Posiada filtr SPF6.
Kosmetyk zapakowany jest w poręczne, plastikowe pudełeczko o pojemności 50ml. Ma biały kolor i wyczuwalny zapach typowy dla kremów, który jednak po chwili znika. Zdecydowanie nie jest to produkt perfumowany.
Krem bardzo łatwo się wchłania i nie pozostawia tłustego filmu. Po nałożeniu skóra staje się matowa, ale bez efektu pudrowości. Efekt utrzymuje się do kilku godzin, ale u mnie całego dnia nie przetrzyma. Za to nie ma uczucia ściągnięcia jak po innych kosmetykach do cery tłustej. Zatem nawilżenie naprawdę działa.
Makijaż nakłada i utrzymuje się na nim bez zarzutu, choć przyznam, że ze względu na temperatury stosowałam raczej lekki puder mineralny w miejscu płynnego podkładu.
Spektakularnego zwężenia porów nie zauważyłam, ale za to odnoszę wrażenie, że zmniejszyła się ilość nieprzyjaciół na twarzy w wyskakujących "okresowym okresie".
Ogólnie jestem bardzo zadowolona z działania kosmetyku i z pewnością zostanie ze mną na dłużej. Zwłaszcza, że cena jest zabójczo niska - 10,50PLN za 50ml w sklepie Ziaji.
Naprawdę polecam.

Porada #13

Jeżeli masz włosy z tendencją do przesuszania końcówek, to co drugi - trzeci raz dodaj do odżywki coś słodkiego. Może to być miód, dżem lub zwykły cukier. Wymieszaj porządnie, poczekaj aż się rozpuści i użyj odżywki jak zwykle.

Pozostałe porady znajdziesz klikając w etykietę porada.

Jesień przyszła

nagle i niespodziewanie z początkiem września. W sobotę tak powitały mnie zimowity w ogrodzie:
Oznacza to, że pora przygotowywać się do nadejścia zimy. Zazwyczaj te kwiaty kwitły w połowie października, a w zeszłym roku czekały aż do listopada.
A wydawało się, że lato potrwa jeszcze z miesiąc.

Cieszę się, że nie ma już takich upałów, choć przejście o 10 stopni w dół w ciągu tygodnia to dla mnie trochę za dużo. Wprawdzie drzewa jeszcze zielone i marcinki kwitną:
Ale brakuje mi na nich stad motyli, które zazwyczaj siadały w ciepłe dni.
Rajskie jabłuszka dojrzewają:
Kasztany tez całkiem, całkiem:
Tyle. Dzisiaj było do oglądania. Do czytania będzie następnym razem.



Dlaczego znów nie było ulubieńców czyli o tym, jak nie poszłam na zakupy.

Czasami gdy oglądam YouTube trafiam na filmiki o sprzątaniu toaletki, wyrzucaniu szminek, palet czy podkładów. Niektóre nawet oglądam. Można z nich się naprawdę sporo dowiedzieć o kosmetykach - dlaczego jedne zostają a inne trafiają do kosza. Taki przegląd ulubieńców i bubli w ciekawej formie. Zwłaszcza, że treści te tworzą osoby na co dzień zajmujące się makijażem w sposób pozwalający im na stworzenie i przetestowanie naprawdę ogromnej ilości produktów, więc jest na co popatrzeć.
I czym zainspirować.

Zasada jest prosta - zostaje tylko to, co jest naprawdę przydatne. Reszta do kosza.
Oczywiście, takiej youtuberce dalej zostaje 30 podkładów, 50 szminek i 18 pudrów. Z 1500 posiadanych wcześniej. Jest też ogromna szansa, że za pół roku będzie mogła czynność powtórzyć.

Osobiście dokonałam takiej selekcji ze dwa lata temu. Wkurzyłam się, że mam mnóstwo kosmetyków, których nie używam, bo niczego nie mogę znaleźć. Wyrzuciłam stare końcówki kredek. Zostawiłam dwa sprawdzone podkłady, jeden korektor i pudry. Powyjmowałam cienie z różnych kompletów i minipaletek i włożyłam do palety magnetycznej - wreszcie widać jakie kolory mam, a nie szukanie po stu pudełkach, w których i tak trzy na cztery wypraski były puste. Po czym wszystko ładnie poukładałam i postanowiłam nie kupować niczego, póki stare się nie zużyje.
I wiecie co? Da się.
Nie znaczy to, że w tym czasie moja kolekcja makijażowa się nie powiększyła. Wprost przeciwnie - pojawiły się w niej nowe, czasem dość nieoczekiwane produkty. Są kosmetyki używane na co dzień i te mocno okazjonalne. Jest też kilka bubli, których powinnam się pozbyć, ale jakoś ciągle chcę dać im szansę.
Ale nie biegnę na -55% w Rossmannie i nie kupuję byle czego bo jest. Nie biegnę do Biedronki po nową limitowaną kolekcję Bell. I nie poszłam dziś po puder sypki, bo znalazłam jeszcze jeden, który powinnam wykończyć. Może nie tak dobry, ale też spokojnie da się używać. Więc postanowiłam go zużyć.

Dobra, rozumiem, że czasami po prostu chcemy coś sobie kupić. Bo nam się podoba. Bo chcemy przetestować. Bo tak. 
Fajnie - kupmy. Od czasu do czasu można, a nawet trzeba. Ja tez kupuję. Te dziewięć czerwonych szminek nie wzięło się w końcu znikąd. 
Natomiast staram się dążyć do tego, żeby się nie zasypać powtarzającymi się produktami. Mam jeden korektor i dwa podkłady (jaśniejszy i ciemniejszy). Puder do twarzy i pod oczy. Trzy tusze, z czego jeden w końcu wyrzucę (po uzasadnienie zapraszam tutaj). I tak dalej... Po prostu staram się nie dopuścić do zasypania się od nowa rzeczami, których potem nie użyję, bo zapomnę, że je mam.
Dlatego recenzje i ulubieńcy pojawiają się rzadko. Jak coś mi podpasowało, to po prostu kupuję jeszcze raz. A coś nowego staram się nabywać tylko wtedy, kiedy mam 100% pewności, że właśnie to mi się podoba.

A może po prostu nie chciało mi się iść i szukać tego pudru, więc musiałam dorobić ideologię?

Porada #12

Latem, gdy jest duże nasłonecznienie zrezygnuj w miarę możności z zabiegów i kuracji z witaminą C oraz podobnymi środkami, które nie lubią słońca. Kremy z filtrem mają ograniczony czas działania.

Maseczki w płachcie - słów kilka.

Sezon na pielęgnację trwa cały rok. Od czasu do czasu próbuję czegoś nowego. Jedne rzeczy mi się sprawdzają, inne niekoniecznie.

Maseczki jako obowiązkowy punkt dbania o urodę są znane i stosowane od bardzo dawna. Wiele osób gdy myśli o tej kategorii kosmetyków ma obraz kobiety leżącej z ręcznikiem na głowie, w szlafroku i z jakąś dziwną mazią na twarzy (reklamy rozpowszechniły też plasterki ogórka na oczach). Poniekąd słusznie, gdyż ta forma odżywiania cery jest chyba najpowszechniejsza. Mamy też maski peel - of, glinki - pełną gamę konsystencji.
Wszystkie mają wspólną cechę - trzeba je zmywać lub inaczej po nich posprzątać.

Już jakiś czas temu na rynku kosmetycznym pojawiły się maski w płachtach. Kupiłam jedną na próbę i bardzo mi się spodobała forma. Przykładam do twarzy, czekam ile trzeba i wyrzucam. I chyba to spodobało mi się w nich najbardziej - łatwość użytkowania. W zasadzie jest to ich największa zaleta. Drugą jest niewielki rozmiar torebeczek - zabierzemy je w każdą podróż. O skuteczności nie mówię, bo  to zależy od konkretnego produktu.

Niestety - jak wszystko - maski te mają też wspólne wady. Pierwszą z nich jest cena. Na tle innych form wypadają po prostu drogo. Przeciętna cena jednej sztuki waha się od 10 do 15 zł, a to bardzo dużo, gdyż za te pieniądze możemy mieć tubkę produktu, którego użyjemy kilkanaście razy.
Drugim minusem jest fakt, że z płachtą raczej trzeba leżeć. A przynajmniej nie ruszać się zbyt aktywnie, gdyż ryzykujemy po prostu odklejenie się maski. Z zastygająca konsystencją można pozwolić sobie na więcej swobody.

Mówiąc krótko - drogo, ale wygodnie. Decyzja należy do każdego z nas.

Tusz do rzęs Sephora Collection Cinescope - recenzja.

Kolejny raz nie ma ulubieńców.
W zasadzie dlatego, że trzymam się zaufanych produktów, a pisane ciągle o tym samym mija się z celem. Dlatego recenzje też pojawiają się stosunkowo rzadko.

Dziś przychodzę z opinią na temat produktu, który popularnie może kojarzyć się z wysoką półką kosmetyczną. Cinescope Mascara powiększająca objętość, efekt panoramiczny należy do marki własnej sieci perfumerii Sephora, stąd można zażartować, że czuć powiew luksusu.


Opakowanie na żywo wygląda ładnie, nowocześnie. Nie jakoś super drogo, ale bardziej elegancko niż to, co możemy kupić w drogeriach. Ze względu na dużą ilość srebrnej farbki nie udało mi się zrobić ładnego zdjęcia, więc tu prezentuje się smętnie. Rozszerzanie się opakowania od dołu ku górze nie jest tylko efektem optycznym, więc tusz raczej wstawiajmy do jakiegoś pojemnika - sam jest bardzo niestabilny i łatwo się przewraca.

I mam wrażenie, że tu się kończą zalety kosmetyku.
Używałam go w różne dni. Z bazą i bez niej. W pełnym makijażu oraz solo. W różnych temperaturach i warunkach pogodowych. I za każdym razem był dramat.
Tusz jest po prostu nietrwały. Dwie, trzy godziny jet całkiem w porządku, a potem zaczyna się rozmazywać. Nagle patrzyłam w lusterko i widziałam plamę na dolnej powiece. Nigdy z żadną inną maskarą tak mi się nie zdarzało, więc coś tu jest w formulacji. I nie mogę położyć tego na karb upałów, bo produkt nabyłam we wrześniu ubiegłego roku i od tego czasu używam mniej lub bardziej regularnie.

O utrzymywaniu (a raczej jego braku) już było, więc teraz powiemy coś o nakładaniu. Szczoteczka jest ciekawa.
Na fotografii prezentuje się nawet lepiej niż w rzeczywistości. Silikonowe włoski są już dość krótkie u podstawy i zwężają się ku końcowi tak bardzo, że robią wrażenie patyka. Bardzo trudno jest się nie ubrudzić przy malowaniu. Jeśli ta sztuka nam się jednak uda, to otrzymujemy elegancko rozdzielone rzęsy, lekko rozchodzące się na boki. Zatem efekt panoramiczny jest.

Było już o noszeniu i nakładaniu, teraz jeszcze o tym, jak rzęsy są podkreślone. Formulacja jest lekka, szczoteczka silikonowa, więc nie robią się nam posklejane grudy, tylko ładne pojedyncze włoski. Które nie są specjalnie wydłużone ani podkreślone. Może u blondynki byłoby coś widać, ale w moim przypadku henna na rzęsy zrobi podobną robotę. A może lepszą, bo w tym nieszczęsnym tuszu czerń też jest dyskusyjna. Ogólnie podkreślenie nawet przy dwóch warstwach raczej delikatne i zdecydowanie dzienne.

No to jeszcze cena. Regularna to 62 złote, na promocji 15,90 za 7ml produktu. Avon czy Lovely też kosztują 16 zł, a są o niebo lepsze.

Oczywiście, każdy z nas jest inny i u kogoś może się ten tusz doskonale sprawdzać, natomiast ja go zużyję i więcej nie kupię.

Płatki kosmetyczne - jakość ma znaczenie.

Wiem, dziś pora na ulubieńców kwietnia. Z premedytacja zawiadamiam, że takowych nie będzie, gdyż w ubiegłym miesiącu nie kupowałam niczego nowego.  Mam dwie rzeczy, ale wymagają gruntownego przetestowania, więc ewentualnie załapią się na maj. Jeśli będą tego warte.

Wracamy do tematu.
Wydawałoby się, że płatki kosmetyczne mogą być jakiekolwiek. W końcu czym się różni jedna sprasowana wata od drugiej?
Takie było moje zdanie aż do teraz. Ale od jakiegoś czasu składało się tak, że kupowałam produkt jednej firmy - wcale nie jakiś drogi - i byłam z nich zadowolona. A może się przyzwyczaiłam?
Jednak w zeszłym tygodniu nie znalazłam na półce "moich" płatków i kupiłam inne. W podobnej cenie, bo ja i tak wybieram z najtańszych, okrągłych. I coś mi nie pasuje. Zupełnie inaczej reagują na polanie wodą różaną czy płynem micelarnym. Wciągają produkt zamiast go ładnie przenosić na twarz. Oczywiście, daje się uzyskać lepsze efekty, ale muszę wylewać wszystkiego dwa razy tyle.  A chyba nie o to chodzi.

Celowo tym razem nie podaję nazw ani nie robię zdjęć. Bo prawdopodobnie każda z nas woli inne. Ale jest to coś, na co po prostu warto zwrócić uwagę. Dla własnego komfortu.

Zioła w doniczce, czyli mój przydomowy ogródek w bloku.

W marketach spożywczych często można kupić zioła i sałatę w doniczkach.
Świetny pomysł - można zużywać w miarę potrzeb i stale mieć świeżą bazylię, pietruszkę czy  miętę. Albo urwać kilka listków sałaty do kanapek. Kupowałam, próbowałam podlewać, przycinać, a roślinka żyła do tygodnia. Ups... chyba nie o to chodziło. Po kilku próbach dałam sobie spokój. 

Dwa lata temu przeprowadziłam się do mieszkania, które posiada coś, czego dotąd nie miałam - balkon. Mikroskopijny - jak to w blokach z lat sześćdziesiątych - ale jest. A rok temu wymieniłam zdezelowane skrzynki na nowe - dwustronne. I zaczęło się szaleństwo.
Wystartowałam dość niewinnie - kupiłam trzy sadzonki poziomek, a ze starych skrzynek przesadziłam pelargonie. Do tego pelargonie pnące, trzy surfinie i jeden goździk. A skrzynki ciągle puste.
Po czym kochana mama bez żadnej konsultacji ze mną przyniosła mi doniczki z ziołami. Takie właśnie zwykłe biedronkowe. Było ich cztery sztuki - mięta, estragon, bazylia i majeranek. Z braku lepszego pomysłu wsadziłam je do pustej skrzynki na zasadzie "niech się dzieje wola nieba". Może przeżyją dwa tygodnie.
Jakie było zeszłe lato pamiętamy doskonale.
Upał niemiłosierny od kwietnia do listopada. A zioła miały się świetnie. Wsadzenie ich do większej skrzynki okazało się strzałem w dziesiątkę. Rozrastały się niesamowicie i spokojnie przeżyły zimę u rodziców na strychu. Niestety - wiosną okazało się, że w skrzynkach zalęgły mi się jakieś kolorowe robaczki i roślinki zostały wyeksmitowane na działkę w pierwszym dogodnym momencie.
Zatem znów stanęłam przed widmem zapełniania skrzynek.
U tej samej pani, co rok temu znów kupiłam trzy sadzonki poziomek. Już kwitnące i jedna ma chyba nawet owocek.
Przyjęły się przepięknie. W zeszłym roku w drugiej połówce skrzynki miałam surfinie i teraz też chyba tak zrobię.
A doniczka z ziołami została zapełniona na nowo.Kupiłam trzy gatunki mięty, lubczyk i dwie sadzonki sałaty.
Jak widać - wszystko w jednej skrzynce. Obok na parapecie wysiane pół na pół pietruszka i koperek - może się uda. W zeszłym roku jakieś gąsienice pracowicie strzygły wszystko, cokolwiek wyrosło.
Wysiałam też maciejkę i groszek cukrowy, choć wiem, że trochę za późno na nasionka.
Podlewam pracowicie i pewnie niedługo zacznie kiełkować. Mam nadzieję, że się nie pokłócą w jednej skrzynce.
W ubiegłym roku wysiałam też majeranek i poziomki. Trochę eksperymentalnie, ale się udało. Majeranek i dwie sztuki poziomek są do teraz, choć nie ukrywam, że kupne sadzonki prezentują się znacznie okazalej.
Być może to inna odmiana. W zeszłym roku te z nasionek tez bardzo ładnie owocowały, ale owoce miały malutkie. Trochę jak dzikie. Listki też mają mikroskopijne. Może się rozrosną przez lato.

Podsumowując - okazuje się, że można mieć świeże zioła z doniczek. Nawet bazylię. Trzeba je tylko wsadzić do większych skrzynek i dać im w miarę możności rosnąć na zewnątrz.

Ulubieńcy marca 2019

Strasznie późno umieszczam wpis o ulubieńcach, ale w minionym tygodniu byłam na urlopie i nie dotykałam komputera. Dziś nadrabiam i oto trzech wybrańców minionego miesiąca.

Jak widać - wszystkie trzy kosmetyki należą do grupy pielęgnacyjnej. Może dlatego, że z kosmetykami kolorowymi troszkę mniej eksperymentuję i jak coś mi się spodoba to z reguły zostaje ze mną na dłużej.

Pierwszym produktem, który trafił na listę jest odżywka do włosów przetłuszczających się z ekstraktem z mięty. Kosmetyk należy do linii O'Herbal i jest produkowany przez elfa Pharm - jest to więc wyrób krajowy.

Nie zawiera silikonów i sztucznych barwników. Za to miętę ma wysoko w składzie i to czuć. Pachnie ładnie i świeżo, a jak raz użyłam odżywki do rozprowadzenia henny, to uczucie na skórze głowy też było chłodne i nietłuste. Zatem nadaje się nawet do bardzo krótkich włosów, gdzie kontakt ze skalpem jednak występuje.
Produkt ma jasnokremowy kolor i raczej gęstą konsystencję. Można powiedzieć, że bliżej mu do maski niż do odżywki, choć według mnie to sprawa indywidualna. Sprzedawany jest w opakowaniach z pompką, co znacząco ułatwia wydobywanie odżywki z butelki. Za 500ml kosmetyku zapłaciłam 17,99PLN, więc nie jest to dużo.

Kolejnym odkryciem minionego miesiąca jest krem do twarzy z Bielendy z serii Carbo detox. Wcześniej już miałam od nich serum z czarnym węglem, ale tym razem trafiłam na coś, co bardziej odpowiada potrzebom mojej tłustej cery. Biały węgiel.
Od swojego czarnego odpowiednika różni się przede wszystkim konsystencją - jest lżejszy i nieco bardziej matujący. Mam też wrażenie, że nie ma tylu świecących drobinek. Za to dają się wyczuć mikroskopijne "grudki", które jednak przy aplikacji znikają. Krem przeznaczony jest na dzień i na noc, choć producent nie napisał niczego o filtrze UV, zakładam więc, że go nie ma. Osobiście stosuję go tylko na dzień. Skóra po nim nie jest przesadnie zmatowiona, ale się nie świeci. Na pewno też krem zapobiega tworzeniu sie różnych stanów zapalnych, choć nie oczekujmy tu efektów jak po produktach dla nastolatków.
Koszt to 18 - 20 złotych za 50ml, więc całkiem niedrogo. Nie jestem pewna, czy nie zaczął pojawiać się w Rossmannach obok pozostałych produktów tej serii.

Naszą listę zamyka coś, co w moich zasobach znajduje się dopiero od niedawna.
Olejek ze słodkich migdałów.
Pod koniec ubiegłego roku wprowadziłam go do swojej pielęgnacji jako formę eksperymentu i okazał się strzałem w dziesiątkę. Ma prawie niewyczuwalny zapach, więc nie koliduje z innymi kosmetykami. Wlewam go do kąpieli i nie potrzebuję już balsamu do ciała. Zostawia skórę przyjemnie natłuszczoną, ale bez "filmu". Na twarz nie stosowałam, bo ja raczej unikam wszystkiego, co tłuste. Kosztował 16,99 za 100ml, a używam około łyżki co 3-4 dni, więc wychodzi dość wydajnie. Fajna opcja dla leniwych, którzy nie lubią się nacierać po kąpieli, lub dla osób z przesuszająca się skórą.


I tak mamy trzech ulubieńców - dwie nowości i olejek testowany nieco dłużej. Wszystkie trzy rzeczy mogę polecić z czystym sumieniem, choć z pewnością nie dla każdego mogą być odpowiednie.
Oczywiście zachęcam do umieszczania w komentarzach swoich opinii jeśli ktoś coś testował oraz polecania własnych faworytów.

Porada #11

Zanim przystąpisz do krojenia materiału dokładnie go wyprasuj używając najwyższej możliwej temperatury. Jeżeli masz długi kawałek od którego chcesz odkroić np. 60cm to wystarczy wyprasowanie ok 1,2mb żeby ładnie równo złożyć tkaninę do odcięcia.

Ulubieńcy lutego 2019

Dawno nie było ulubieńców. Tak to jest, gdy próbuje się czegoś nowego, co nie zawsze się sprawdza. Ale w tym roku wróciłam do niektórych kosmetyków i o to przed Wami troje zwycięzców.

Jak widać w minionym miesiącu królowała pielęgnacja.

Pierwszym ulubieńcem jest Kremowe serum do ciała z Bielendy z płatkami owsianymi i lnem.
Historia zakupu tego kosmetyku jest o tyle ciekawa, że jest to pierwszy produkt, który kupiłam po użyciu próbki. Jeszcze w zeszłym roku dostałam w Rossmannie dwie saszetki tego serum, które swoim zwyczajem wrzuciłam do kosmetyczki podróżnej. Po czym podczas letniego wypadu użyłam i sie zakochałam.
Długo biegałam po wrocławskich drogeriach w poszukiwaniach tego cudu. Urzekł mnie przede wszystkim zapach - truskawkowy, ale niezbyt mocny - oraz łatwość rozprowadzania. Serum ładnie się wchłania, raczej nie pozostawia tłustego osadu na skórze, który mógłby plamić ubrania i zostawia poczucie przyjemnego nawilżenia. Koszt - około 20 złotych za 200ml.

Drugi opisywany dziś kosmetyk pochodzi z tej samej firmy i jest nim krem przeciw zmarszczkom z serii Botanic SPA rituals. 
Jest to produkt o dość gęstej konsystencji, według producenta przeznaczony zarówno na dzień jak i na noc. Może też być stosowany pod oczy, choć ja nie próbowałam. Nakładam go na noc trochę grubszą warstwą i rano budzę się z uczuciem dobrze odżywionej cery. Dla osób z suchą lub normalną skórą pewnie sprawdzi się też na dzień.
Czy działa przeciwzmarszczkowo? Trudno mi powiedzieć. Na pewno nie jest to nic spektakularnego, co dałoby się zauważyć po kilku zastosowaniach. Na razie jest to moje drugie pudełko przerwane w dodatku innym kremem, więc nie mam jeszcze zdania. Za to na pewno nie zapycha i nie powoduje żadnych dodatkowych nieprzyjemności na cerze tłustej mimo swojej dość ciężkiej konsystencji.
Kupić go można w każdym Rossmannie za mniej niż 20 złotych. Niedrogi i łatwo dostępny. Ponadto seria posiada jeszcze jakieś inne produkty, więc można sobie zrobić komplet jak ktoś lubi.

Produktem, który kończy niniejszy wpis jest coś, co dla mnie jest odkryciem tej zimy. Woda różana. Czytałam kiedyś, że dawniej czegoś takiego używano do pielęgnowania cery, ale bliżej zainteresowałam się tematem dopiero niedawno. W popularnych drogeriach nie widziałam, znalazłam dopiero w sklepie "Lilaróż".



Szklana butelka i metalowa zakrętka może nie prezentują się jakoś super atrakcyjnie, ale zawartość to co innego. Czysta woda różana zakonserwowana lekko kwaskiem cytrynowym. Zapach jest powalający, a właściwości wspaniałe. Używam jako toniku na noc i jestem naprawdę zadowolona. Z moją tłustą cerą fantastycznie się dogaduje jako ukojenie po całym dniu spędzonym w kurzu i miejskim brudzie. Doskonale przygotowuje do nałożenia kremu. Sama przyjemność.
Koszt to około 10 złotych za 250ml, więc w cenie taniego toniku. Można stosować do każdej cery, nawet takiej, która nie lubi innych produktów. I z pewnością jest to produkt w 100% naturalny. Zostanie ze mną na długie lata.
Jedyną wadą jest dostępność. We Wrocławiu nigdzie indziej jej nie widziałam, ale może da się kupić w sklepach zielarskich. Z pewnością dostępna w Internecie. Nieosiągalna w dużych sieciówkach. A szkoda.

Mam nadzieję, że zachęciłam Was do wypróbowania czegoś z powyższej listy, bo naprawdę warto. I zachęcam do opowiadania w komentarzach o Waszych ulubieńcach, niekoniecznie tylko z lutego. Pozdrawiam i do następnego razu.

Rewolucja, czy tylko ewolucja?

Witajcie. Wczoraj umieściłam pierwszy post w tym roku, a dziś wreszcie zdecydowałam się na zmianę motywu całego bloga. Tamten od dawna mi się nie podobał, gdyż nie pozwalał na swobodne przechodzenie między kolejnymi wpisami. A może tylko ja nie potrafiłam znaleźć i dostosować odpowiednich ustawień?
Trudno powiedzieć. 
Obecny wygląd też nie wydaje mi się idealny, ale raczej jest to kwestia pobawienia się kolorami i czcionką niż sama konstrukcja strony. Mam wrażenie, że teraz będzie łatwiej znaleźć to, czego się szuka. A jeśli nie - to zawsze można coś pozmieniać. W końcu blog ma nieco ponad rok, a dorobił się czwartego wyglądu. 😎
Pozdrawiam wszystkich serdecznie i do następnego razu!

Garnier Czysta Skóra Oczyszczający żel zwężający pory - recenzja.

Dawno niczego nie pisałam. Jakoś nie miałam weny, choć pomysłów całą masę. Spróbuję się jednak zmobilizować do częstszego umieszczania artykułów i porad.

Czasami zdarza się, że kupujemy coś gdyż nie mamy innego wyboru. Bierzemy co jest i tyle. Czasami udaje się odkryć nowych ulubieńców, ale ryzyko trafienia bubla jest spore. W ten sposób latem ubiegłego roku nabyłam recenzowany produkt. Byłam poza Wrocławiem, jedyną opcją była Biedronka, a mnie skończył się mój ulubiony żel/pasta do mycia twarzy z Avonu (jego recenzję znajdziecie tutaj). Zatem kupiłam co było na zasadzie "lepszy rydz niż nic".
Kosmetyk zapakowany jest w plstikową butelkę z pompką. Pojemność 200ml, kosztował poniżej 10 złotych, więc cena przyzwoita. Sam żel ma przezroczysty kolor i dość gęstą konsystencję. Łatwo rozprowadza się po twarzy i raczej dobrze spłukuje. Kosmetyk jest ważny dwanaście miesięcy od otwarcia.

Producent obiecuje nam totalne oczyszczenie cery, zwężenie porów i odświeżenie skóry. Osobiście dwóch pierwszych skutków nie zauważyłam, nawet mam wrażenie, że w efekcie stosowania kosmetyku moje pory na policzkach nawet się poszerzyły. A co do odświeżenia - raczej nazwałabym je zamrożeniem twarzy. Żel zawiera kwas salicylowy, mentol i ekstrakt z eukaliptusa, co stworzyło mieszankę wybuchową. Za każdym razem gdy się nim myłam miałam wrażenie, że wypali mi oczy mimo starannego ich omijania. Tak samo jak tylko dostał się w pobliże ust trzeba je było natychmiast płukać a i to nie pomagało.
Generalnie żel myje i tyle. Ale używać się go nie da.
Na początku myślałam, że po kilku dniach się przyzwyczaję. Nic z tego. Za każdym razem jest tak samo. W dodatku bez efektu super oczyszczenia, choć trzeba przyznać, że nie przesusza skóry. Jak tylko mogłam kupiłam coś bardziej normalnego, a ten został awaryjnie.

Co tu dużo mówić - nie polecam. A szkoda, bo tani i łatwo dostępny.

Metoda małych kroków

 Nowy rok - nowa ja. Ile z nas składa sobie te obietnicę wraz z pierwszym stycznia? A potem okazuje się, że realizacja napotyka nieprzewidzi...